Blog ten nie zawiera mojej wymyślonej historii lecz autentyczną treść książki "Zmierzch" i ich pozostałych części. Mam nadzieje że mój blog przypadnie wam do gustu. Życzę miłego czytania

wtorek, 2 listopada 2010

Pierwsze spotkanie cz.1

    Jadąc z mamą na lotnisko, szeroko otworzyłyśmy samochodowe okna. W Phoenix były dwadzieścia cztery stopnie w cieniu przy absolutnie bezchmurnym niebie. Miałam na sobie ulubioną koszulkę - bez rękawów, z białej siateczki - włożoną specjalnie z okazji wyjazdu. Do samolotu zamierzałam wziąć kurtkę.
    Celem podróży było miasteczko Fork położone na północno - zachodnim krańcu stanu Waszyngton, na półwyspie Olympic. Pada tam częściej niż w jakimkolwiek innym miejscu w Stanach i jest to jedyna rzecz, jak wyróżnia tę mieścinę. To właśnie przed tymi posępnymi, deszczowymi chmurami uciekała moja matka, gdy miałam zaledwie parę miesięcy. Ona uciekała, ale ja musiałam spędzać w Forks bite cztery tygodnie każdego lata. Wreszcie, jako czternastolatka, zbuntowałam się i od trzech lat jeździłam z tatą co roku na dwutygodniowe wakacje do Kaliforni.
    Mimo to zgodziłam się tam wrócić. Sama skazałam się na wygnanie. Byłam przerażona. Nienawidziła tego miejsca.
    Za to Phoenix uwielbiałam. Kochałam  je za słońce i upał, za bijącą od tego miejsca żywotność, za tempo, z jakim się rozwijało.
    - Bello - odezwała się mama w hali odlotów - pamiętaj, że nie musisz tego robić. - Powiedziała to po raz setny i niewątpliwie ostatni.
    Moja mama wygląda zupełnie tak jak ja, jak ja z krótkimi włosami i pierwszymi zmarszczkami mimicznymi. Spojrzałam jej w oczy - ma wielkie oczy dziecka - i poczułam narastającą panikę. Jak mogłam zostawić samą tak nieobliczalną i nieprzytomną osobę? Oczywiście, miała teraz Phila, rachunki będą zatem zapłacone w terminie, lodówka i bak pełne, a jeśli się gdzieś zgubi, będzie miała do kogo zadzwonić, ale mimo to...
    - Ja naprawdę chcę jechać - skłamałam. Nigdy nie byłam uzdolnionym kłamcą, ale ostatnio powtarzałam to zdanie tak często, że brzmiało już niemal przekonująco.
    - Pozdrów ode mnie Charliego.
    - Nie zapomnę.
    - Niedługo się zobaczymy - powiedziała z przekonaniem w głosie. - Możesz wrócić do domu w każdej chwili tylko zadzwoń, a zaraz się pojawię.
    Miałam świadomość, że ta obietnica sporo ją kosztuje.
    - Nie się nie martw. Będzie fajnie. Kocham cię, mamo.
    Przytuliła mnie mocno do siebie i trzymała tak długą chwilę, a potem wsiadłam do samolotu i już jej nie zobaczyłam.
    Czekały mnie cztery godziny lotu z Phoenix do Seattle, potem godzina w awionetce do Port Angeles i wreszcie godzina jazdy z lotniska do Forks. Nie bałam się latania, tylko właśnie tej godziny sam na sam z moim tatą Charliem.
    Do tej pory zachowywał się bez zarzutu. Najwyraźniej naprawdę się cieszył, że miałam z nim po raz pierwszy zamieszkać niemal na stałe. Zapisał mnie już do liceum i obiecał pomóc w kupnie auta.
    Mimo to byłam pewna, że będziemy nieco skrępowani. Żadne z nas nie należało do ludzi gadatliwych, a i tak nie wiedziałam za bardzo, o czym tu opowiadać. Zdałam sobie sprawę, że moja decyzja go zaskoczyła - podobnie jak mama, nigdy nie ukrywałam niechęci do Forks.
    Gdy wylądowałam w Port Angeles, padał deszcz,ale nie wzięłam tego za zła wróżbę - ot, było to po prostu nieuniknione. Pożegnałam się ze słońcem już kilka godzin wcześniej.
    Charlie przyjechał po mnie radiowozem. Tego też się mogłam spodziewać - tato jest w Forks komendantem policji. To właśnie dlatego, mimo poważnego braku funduszy, chciałam jak najszybciej sprawić sobie samochód - żeby nie wożono mnie po okolicy w aucie z kogutem na dachu. Nic tak nie zwalnia ruchu na drodze jak gliniarz.
    Gdy schodziłam niezdarnie po schodkach na płytę lotniska, przytrzymał mnie odruchowo, jednocześnie jakby ściskając na powitanie jedną ręką.
    - Jak dobrze cie widzieć, Bells. Nie zmieniłaś się zbytnio. Co słychać u Renee?
    - U mamy wszytko w porządku. Tez się cieszę, że cię widzę, tato. - Nie wolno mi było mówić do niego po imieniu.
    Miałam zaledwie parę toreb, bo większość moich ubrań nie pasowała do klimatu stanu Waszyngton. Wprawdzie wysupłałyśmy z mamą trochę grosza na powiększenie moje zimowej  garderoby, ale i tak było tego niewiele. Wszystko be z trudu zmieściło się w bagażniku radiowozu.
    - Znalazłem dobre auto. jak dla ciebie. Nprawdę tanie - oznajmił tato po zapięciu pasów.
    - Jaka marka? - Nie spodobało mi sie to " jak dla ciebie " .
    - Chevrolet. Właściwie to pick-up.
    - Gdzie go znalazłeś?
    -Pamiętasz Billy' ego Blacka z La Push? - La Push to maleńki rezerwat Indian nad samym morzem.
    - Nie.
    - Jeździliśmy razem na ryby - podpowiedział Charlie.
    To by wyjaśniało, dlaczego go nie pamiętam. Jestem prawdziwą mistrzynią w wymazywaniu z pamięci bolesnych i niepotrzebnych wspomnień.
    - Jeździ teraz na wózku inwalidzkim - ciągnął tato - więc nie może już prowadzić. Obiecał, że sprzeda mi go tanio.
    -Jaki rocznik? - Sądząc po jego minie, miał nadzieje, że nie zadam tego pytania.
    - No cóż, Billy nieźle się napracował przy silniku, teraz jest prawie jak nowy.
      Chyba nie sądził, że poddam się tak łatwo.
    - W którym roku kupił auto?
    - Bodajże w 1984.
    - I to rok produkcji?
    - Hm, nie. Sądzę, że pochodzi z wczesnych lat sześć dziesiątych. Góra późnych pięćdziesiątych - przyznał nieco zawstydzony.
    - Wiesz, że nie znam się na samochodach, tato. Jeśli coś się zepsuje, sama sobie nie poradzę, a nie stać mnie na mechanika...
    - Spokojnie, bryka pracuje bez zarzutu. Teraz już takich nie robią.
    Bryka? Hm... Może nie będzie tak źle. Przynajmniej nie musiałam już szukać ksywki dla samochodu.
    - Tanio, czyli ile? - Tu nie mogłem iść na kompromis.
    - Widzisz, skarbie, ja go poniekąd kupiłem  - Charlie zerknął na mnie nieśmiało, z nadzieją w oczach. - Jako prezent powitalny.
    Bomba. Bryka za darmo.
    - Och, naprawdę nie musiałeś. Byłem gotowa sama za wszystko zapłacić.
    - To nic takiego. Chcę, żebyś była tu szczęśliwa. - Mówiąc to, tato patrzył prosto przed siebie na drogę. Zawsze wstydził się mówić o uczuciach. Odziedziczyłam to po nim, więc także odwróciłam głowę.
    - To wspaniały gest, dziękuję. - A co do bycia szczęśliwą w Forks, po co wspominać, że żadne auto tu nie pomoże. To po prostu nierealne. Ale tato nie musiał o tym wiedzieć, a i ja nie miałam zamiaru zaglądać darowanemu pick - upowi pod maskę.
    -Ech, no, nie ma za co - wymamrotał Charlie zmieszany moim podziękowaniem.
    Wymieniliśmy jeszcze parę uwag dotyczących pogody - nadal padało - i to by było tyle. Wpatrywaliśmy się w drogę w milczeniu.
    Okolica była niezaprzeczalnie piękna. Wszystko tonęło w zieleni: korony drzew, ich pokryte mchem pnie, porośnięta paprociami ziemia. Nawet powietrze wydawało się zielone w świetle sączącym się przez baldachim z igieł.
    Przez tę wszechobecną zieleń czułam się jak na obcej planecie. W końcu zajechaliśmy na miejsce. Charlie nadal mieszkał w niewielkim domku z dwiema sypialniami, kupionym jeszcze z matką tuż po ślubie. Zresztą wszystko, co zrobili jako mąż i żona, zrobili tuż po ślubie. Później nie byli już po prostu małżeństwem. Przed domem, który od lat wyglądał tak samo, stał nowy - nowy dla mnie - samochód. Miał wyblakły czerwony lakier, zaokrąglone zderzaki i staromodnie opływową szoferkę. O dziwo, z miejsca przypadł mi do gustu. Nie miałam pewności, czy zapali, ale umiałam sobie wyobrazić siebie za jego kierownicą. Na dodatek był to jeden z tych solidnych modeli, które są praktycznie niezniszczalne - jeden z tych, które w filmach nie mają choćby jednej rysy po staranowaniu jakiegoś zagranicznego sedana.
    - Kurczę, tato, jest wystrzałowy! Dzięki! - Pozbyłam się przynajmniej jednej z ponurych wizji dotyczących pierwszego dnia w nowe szkole. Nie musiałam już wybierać pomiędzy trzykilometrowym spacerem w deszczu a zajechaniem na lekcje radiowozem.
    - Cieszę się, że ci się podoba - szepnął Charlie zakłopotany.
    Cały bagaż zdołaliśmy wnieść na piętro za jednym zamachem. Dostałam sypialnię wychodzącą na zachód, na podjazd przed domem, tę samą, w której spałam dawniej każdego lata. Drewniana podłoga, bladoniebieskie ściany, spadzisty sufit, pożółkłe firanki - wszystko to przywoływało wspomnienia. W kącie pokoju nadal stał mój miniaturowy fotel bujany. Jedyne zmiany, jakich Charlie kiedykolwiek tu dokonał, to wymiana łóżeczka na zwykłe łóżko i wstawienie biurka, gdy osiągnęłam wiek szkolny. Na owym biurku stał komputer kupiony z drugiej ręki, z modemem podłączonym do gniazdka telefonicznego kablem przymocowanym do podłogi zszywkami. Internetu zażądała mama, abyśmy mogły kontaktować się z sobą bez przeszkód.
    W domu była tylko jedna łazienka, niewielkie pomieszczenie u szczytu schodów. Miałam ją rzecz jana dzielić z Charliem, ale o tym starałam się jeszcze nie myśleć.
    Brak nadopiekuńczości jest jedną z najlepszych cech taty. Zostawił mnie samą, żebym się rozpakowała i rozgościła. Mama nie zdobyłaby się na coś takiego. Nareszcie mogłam przestać się uśmiechać. Wpatrywałam się przez chwilę zrezygnowana w ścianę deszczu za szybą i uroniłam kilka łez, ale tylko kilka. Resztę planowałam zachować na wieczór, jako gwałtowny akompaniament do rozmyśleń o jutrzejszym dniu.
    Do miejscowego gimnazjum i liceum chodziło raptem trzystu pięćdziesięciu siedmiu (ze mną trzystu pięćdziesięciu ośmiu) uczniów, gdy w Phoenix tylko mój rocznik liczył siedemset osób. W dodatku wszystkie te dzieciaki z Forks dorastały razem - ba, nawet ich dziadkowie znali się od dzieciństwa! Miałam szansę stać się wytykanym palcami dziwadłem z wielkiego miasta.
    Gdybym chociaż wyglądała, jak przystało na dziewczynę z gorącego południa, gdybym była opaloną, wysportowaną blondynką, taką, co to gra w szkolnej drużynie siatkówki albo występuje w zespole przed meczami, może wtedy wyróżniałabym się na korzyść. Ale nic z tego. Mój wygląd nie mógł mi pomóc.
    Chociaż w Phoenix zawsze świeciło słońce, moja skóra przypominała odcieniem kość słoniową, a nie miałam ani niebieskich oczu, ani rudych włosów, które jakoś by ten fenomen tłumaczyły. Byłam szczupła, ale nie nabita, więc każdy widział, że żadna ze mnie sportsmenka. Do sportów brakowało mi po prostu niezbędnej koordynacji ruchowej, dlatego każde moja wyjście na boisko kończyło się publicznym upokorzeniem i obrażeniami, którym ulegali z mojej winy także inni zawodnicy.
    Gdy skończyłam już układać ubrania w starej sosnowej komodzie, poszłam z kosmetyczką do łazienki odświeżyć się po podróży. Rozczesując splątane, wilgotne włosy, przyglądałam się swojemu odbiciu w lustrze. Może to tylko ta deszczowa pogoda za oknem, ale wyglądałam jak młoda rekonwalescentka. Czasem bywałam nawet zadowolona ze swojej cery - nieskazitelnej, niemal przezroczystej - ale wszystko zależało od odpowiedniego oświetlenia. Tu jednak nie mogłam liczyć na nic lepszego.
    Patrząc tak na siebie, doszłam do wniosku, że nie ma co się oszukiwać. Nie chodziło tylko o wygląd. Skoro nie znalazłam sobie miejsca w szkole z trzema tysiącami uczniów, czy mogłam mieć nadzieje,że poradzę sobie w Forks?
    Nawiązywanie kontaktów z rówieśnikami przychodziło mi z trudem. Tak naprawdę nawiązywanie kontaktów z kimkolwiek przychodziło mi z trudem. Nawet mama, która była najbliższą mi osobą pod słońcem, nie potrafiła do końca przebić się przez moją skorupę. Nie nadawałyśmy na tych samych falach. Czasami zastanawiałam się, czy naprawdę odbieram świat w ten sam sposób, co inni. Może mam coś z głową?
    Mniejsza o przyczynę, liczył się efekt. A jutro to miał być dopiero początek.
   

Prolog

       Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, jak chciałabym umrzeć - nawet mimo wydarzeń ostatnich miesięcy. Ale choćbym próbowała, z pewnością nie wpadłabym na coś podobnego.
       Sparaliżowana wpatrywałam się w ciemne oczy drapieżcy stojącego na przeciwległym końcu długiego pomieszczenia, a on przyglądał mi się z uśmiechem.
       Oto miałam oddać życie za kogoś innego, za kogoś, kogo kochałam. To dobra śmierć, bez wątpienia. Szlachetny postępek. Coś znaczącego.
       Gdybym nie przeniosła się do Forks, nie stałabym teraz oko w oko z mordercą, wiedziałam o tym dobrze, ale mimo to nie potrafiłam zmusić mego kołaczącego serca do tego, by żałowało decyzji o przeprowadzce. Właśnie tu spotkało mnie szczęście, o jakim nawet nie marzyłam, i nie warto było rozpaczać, że słodki sen dobiegał końca.
        Nie zmieniając przyjaznego wyrazu twarzy, mroczny łowca ruszył w moją stronę, by zadać ostateczny cios.